Dzień 6-7

Środa. Deszcz, słońce , deszcz, wiatr, deszcz, wiatr, bez słońca, deszcz, wiatr i na koniec wiatr, że łeb urywa. Dzień z niskim indeksem werwy. Daliśmy sobie czas na relaks, szybką wizytę w sklepie i złapałam się na tym, że nawet jak się ni c nie robi to czas leci tu jak wariat. Chwile przed 20:00 siedzieliśmy już zwarci i gotowi w samochodzie, bo o 22:35 nasze Maleństwo miało lądować w Catani 😁 Wylądowało, ale trochę to trwało. Do domu wróciliśmy ok 2:00 w nocy i zanim zjedliśmy późną kolację i chwilę pogadaliśmy zrobiło się grubo po 3:00. Zmęczeni i już w pełnym składzie padliśmy do łóżek. Zanim się zorientowałam było coś koło południa 😜 Dobrze, że Toki wie kogo obudzić rano na siku 😜 Witek stanął na wysokości zadania (tylko śniadania nie zrobił 😉) i na porannym spacerze odnalazł toksonową zieloną piłeczkę którą zabrał odpływ na innej plaży 2 dni temu 😂 Dzień zapowiadał się całkiem słonecznie. I taki był 😁 20 minut leżakowania na słońcu zaowocowało piękną „czerwienizną” u niektórych, a Ci bardziej odważni zamoczyli swoje białe dupska we wzburzonym dziś wyjątkowo morzu. Wieczorem pojechaliśmy po pizzę do pobliskiej wioski i teraz najedzeni spędzamy czas w 4 podgrupach. Jedni czytają i piszą, drudzy oglądają „South Park”, trzecim kończy się właśnie druga połowa kolejnego meczu, a czwarta podgrupa nadal cieszy się życiem 😜












